Trener przez noc niestety zdania nie zmienił – przewidział po dwie czasówki dla każdego z uczestników obozu – obie na maksa.
Podczas gdy Ludwik jechał na górę, by robić za metę, my zorganizowaliśmy się na dole – Miguel miał za zadanie wypuścić wszystkich na trasę w jednominutowych odstępach, a następnie samemu ruszyć do walki z górą, wiatrem oraz czasem.
Wszyscy dali z siebie bardzo dużo, więc na górze, w sektorze przeznaczonym na oczekiwanie na brakujących zawodników zdecydowanie nie było nastroju do rozmów – każdy miał świadomość, że dokładnie taki sam ból nadejdzie wkrótce ponownie!
Pierwszą serię z czasem 2:59 wygrał Miguel, jedynie minimalnie wyprzedzając drugiego na mecie Igora.
Przed drugą turą wiedzieliśmy już czego oczekiwać od trasy, wszyscy mogliśmy więc przyjąć lepszą taktykę i spodziewaliśmy się znacznie lepszych czasów.
W przypadku większości z nas się to sprawdziło – obie Agnieszki oraz Kasia poprawiły się znacznie, Julce udało się zdjąć ze swojego pierwszego czasu niemal pół minuty, Adam i Maciek również spędzili na trasie po kilka sekund krócej niż wcześniej, a Igor wyrównał nawet rekord trasy uzyskując czas 2:59. Jedynie Miguel za drugim razem spisał się nieco gorzej, niż za pierwszym – morderczy odcinek zajął mu równe 3 minuty (oj chyba piwka od trenera nie służą :D).
Po zakończonych czasówkach nasz bezduszny trener wygonił nas jeszcze na 2-3 godziny wyjeżdżenia – nie powiem by nas to uszczęśliwiło, ale cóż mieliśmy do gadania?
Na 15:15 umówiliśmy się na streching. Oczywiście grupka w składzie Igor, Maciek i Michał swoim zwyczajem zasiedziała się w jednej z knajp w miejscowości Uga i aby zdążyć na rozciąganie, prowadzący je Igor musiał nagiąć kilka przepisów dotyczących ograniczeń prędkości na wyspie, ostatecznie jednak ledwo żywy dotarł niemal na czas.
Po obiedzie poszliśmy pożegnać się z oceanem, nie zapominając oczywiście zabrać pianek. Woda była dużo spokojniejsza (i zimniejsza) niż poprzednim razem, mogliśmy więc pozwolić sobie na dłuższe wypływanie.
Zaletą treningów pływackich na Lanzarote jest niesamowicie czysta woda – fantastycznie pływa się mogąc przy tym obserwować ogromne ławice ryb różnych gatunków, a także inne morskie żyjątka w ich naturalnym środowisku!
Podczas pożegnalnej kolacji wznieśliśmy toast lokalną Sangrią za wszystkie obecne, a także nieobecne z nami kobiety – wszak koniec obozu zbiegł się z ich świętem.
Rozmowom i śmiechom nie było końca, a w pewnym momencie naszą ucztę przenieśliśmy z powrotem do ośrodka, gdzie jedząc i pijąc zajęliśmy się pakowaniem walizek. W fantastycznej atmosferze położyliśmy się spać.
Rano już bez żadnego treningu zaparkowaliśmy się do podstawionego autokaru, a następnie do samolotu, który po pięciogodzinnym locie odstawił nas całych i zdrowych na katowickim lotnisku.
Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku termicznego udaliśmy się powolnym krokiem do busa, który miał nas odwieźć do Aleksandrowa Łódzkiego, gdzie wszystko zaczęło się równo tydzień temu.
Żal było się rozstawać, na szczęście już w majówkę kolejny wyjazd z CelIronMan, nie możemy się doczekać!