Miejsce: Windsor, hrabstwo Berkshire, Anglia.
Rodzaj zawodów: Triathlon, dystans olimpijski 1500m-40km-10km w konwencji bez drafitingu.
Zawody te upatrzyłem sobie późną jesienią po mokrym, zimnym i przeprowadzonym w ciemności treningu. Zazwyczaj nie mam problemów z motywacją, żeby nawet w złą pogodę wyjść i coś zrobić, ale lubię gdy w głowie mam jakiś cel, odległą wizje lata i pięknego miejsca gdzie będę mógł pościgać się z uśmiechem na twarzy :). Wtedy też wpisałem w wyszukiwarkę „najwspanialsze imprezy triathlonowe na świecie”, w rankingu który znalazłem ukazały mi się piękne obrazki i opisy egzotycznych triathlonów. Wśród odległych miejsc takich jak Lanzarote, Manui czy San Antonio zauważyłem Windsor. Podczas zapisów zdziwiło mnie, że cena startu jest stała niezależnie od terminu rejestracji, oraz to że nie ma wglądu do listy startowej i nie można podpatrzeć ile zostało wolnych miejsc. System zapisów w Polsce nauczył mnie planowania weekendów na 8 miesięcy w przód. Anglicy chyba tak nie robią, przynajmniej na zawodach tej rangi.
Spore miasteczko triathlonowe, impreza na 2000 osób z czego 1200 brało udział w olimpijce, reszta sprint. Biuro zawodów nieźle zorganizowane, rower wraz z kaskiem należało wstawić do strefy zmian dzień wcześniej, nie można było tego zrobić w dniu zawodów. Rozczarował mnie brak w pakiecie ochronnej folii, którą można by przykryć rower na noc by nie mókł, a że będzie padać to chyba było oczywiste. Strefa zmian podzielona była na 25 fal, nie było przydzielonych miejsc parkingowych na rower do numeru startowego. Sprzęt można było ustawić w dowolnym miejscu byle w swojej fali. Nie było też skrzynek do jakich przyzwyczaili nas organizatorzy w Polsce, rzeczy na bieg należało ustawić przy swoim rowerze luzem bądź w torbie.
Etap pływacki miał miejsce w Tamizie, po której dzień wcześniej pływało mnóstwo łabędzi, kaczek i jeszcze jakiś ptaków, których nazw nie znam. Zapewne żadne z tych zwierząt nie wychodziło na ląd by się załatwić, ale w sumie tę cechę można przypisać również triathlonistom 😛 Nurt spokojny, temperatura wody komfortowa. Start falami co 5min podzielony według kategorii wiekowych, moja 17-28 startowała o 7:30 jako pierwsza na dystansie olimpijskim, wcześniej od 6tej startowali sprinterzy. Trasa prowadziła w większości z nurtem, ostatnie 400m po zawrotce pod delikatny prąd. Sporo ludzi do wymijania, ale różne kolory czepków pozwalały trzymać nogi tych właściwych, którzy wystartowali razem ze mną i lecieli w podobnym tempie.
Trasa rowerowa liczyła tylko jedną pętle, także krajobrazy się nie nudziły. Co dziwne zawody odbywały się przy otwartym ruchu samochodowym. Inna sprawa, że tam kierowcy szanują cyklistów i cierpliwie czekają na dogodny moment do wyprzedzenia drugim pasem. Ruch był nie duży, ale momentami gdy ktoś chciał oszukać mógł się trochę „podciągnąć” za autem. Na szczęście było w miarę sucho, ale i tak po drodze widziałem jednego zawodnika co wyciągał rower z krzaków i kilku innych co zmieniali dętki w swoich kołach. Trasa lekko pofałdowana z długim i szybkim zjazdem do miasta na sam koniec. Tak jak i w Polsce bardzo pozytywni uczestnicy, podczas wyprzedzania miałem 30s by zamienić z nimi parę słów 🙂 Cieszyłem się, że ci których wyprzedzam mogą zobaczyć Polską flagę z tyłu mojego stroju.
Bieg liczył trzy pętle po około 3300m każda. Niestety tylko niewielka część z pętli została wytyczona w ścisłym centrum w cieniu zamku. Większość trasy była nudną prostą z zawrotką na końcu. W mieście dużo kibiców, choć mam wrażenie, że gdyby zawody były rozgrywane o bardziej normalnej porze było by ich jeszcze. Na każdej pętli dwa punkty żywieniowe z wodą i izotonikami , na pierwszej pętli, zbliżając się do wolontariuszy krzyknąłem „łoter plis!” Nie wiem czy moja prośba zabrzmiała za mało angielsko, ale jeden z nich podał mi kubek i gdy wylałem go sobie na twarz poczułem słodki smak rozczarowania. Przez dwa kolejne punkty musiałem opłukiwać twarz i dłoń by znów móc przybijać piątki małym kibicom bez porywania ich lepką ręką od rodziców 😉
Sama podróż logistycznie nie była ciężka do zorganizowania, trzeba tylko zaopatrzyć się w dobrą walizkę na rower. Ja wypożyczyłem taką z dosyć twardymi ściankami i ściśle opakowałem rower w środku miękkim ekwipunkiem, jednakże i tak bolało mnie serce jak widziałem jak pracownicy na lotnisku traktują bagaże. Mój był niewdzięczny bo ważył dozwolone 32 kilo, może dlatego wrócił bez zakrętki od koła, która mocowała je od zewnątrz do boku walizki. Warto zabrać do bagażu podręcznego przekąski na lot by nie być nie być zdanym na kiepskie i drogie jedzenie oferowane na pokładzie przez tanie linie lotnicze. Takie jeszcze jedno spostrzeżenie odnośnie samych zawodów, że ludzie tam (przynajmniej na tej imprezie) nie przywiązywali wagi do swojego wyglądu ani wieku, do tego czy ich sprzęt sygnowany jest logo ironman® czy nie. Tak myślę, że dla większości z nich liczyła się przede wszystkim dobra zabawa i to żeby zmierzyć się z samym sobą, zrealizować swój cel a nie udowodnić coś komuś, bądź pokazać ile kasy wpakowało się w sprzęt. P.S. Widelec w bagażu podręcznym ze szczotkowanej stali nierdzewnej z Ikei przechodzi na bramkach zarówno w Warszawie jak i w Luton